The election frenzy is one more time circling Poland.

dakowski.pl 6 hours ago

Nieudany projekt „Polska”?

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

dziennikzarazy/nieudany-projekt-polska

17 maja, wpis nr 1355

Zapraszam do wsparcia mego bloga

Wersja audio

Promocja mojej książki. Zapraszam do lektury!

kod promocyjny: elity10

============================================================

Szał wyborczy znowu krąży nad Polską. Odbywa się kolejny spektakl „najważniejszych wyborów w III RP”, a jest tych „najważniejszych” tyle samo co kadencji, co dowodzi, iż ta stransformowana Polska trafiła nam się tak mało stabilna, iż co chwila ważą się, jak widać, jej losy. Nie ma na to innej rady, dopóki będziemy żyli w Polsce sztucznie plemiennej, gdzie widowiska wyborcze mają jedynie odciągnąć emocjami zglejowane mózgi suwereńskie od spraw naprawdę ważnych dla coraz bardziej degenerowanej wspólnoty.

Pokazała ten trend miałkość kampanii prezydenckiej, zwłaszcza w jej debatowym formacie. Mówiono o windach dla staruszków (tak, tak..), odbywano wyścigi deklaracji na pomaganie dzieciom i DPSy, kawalerki. Nikt (no, może Stańczyk debat, czyli Stanowski) nie wspomniał, iż to nie są sprawy formatu prezydenckiego ani jego prerogatyw, ale jaki widać scenki dla ludu miały być krzepiące i kompletnie… nie merytoryczne. A jest o czym gadać, zwłaszcza o naszym – w tej fazie – coraz mniej korzystnym usytuowaniu geopolitycznym, skutkującym trwałym rozregulowaniem państwa i pognębianiem jego potencjału społeczno-gospodarczego. Kampanijnie było klasycznie – brało się utyskiwania Polaków z badań opinii publicznej, kwalifikowało się je na tematy do debaty i każdy w swoim sztabie wydłubywał z tego zestawu swoje konkurencyjne priorytety do narracji. A to są tylko właśnie zabiegi narracyjne, by – jak w talk show – mówić na tematy interesujące publikę, choć w swym pożądanym wymiarze państwowym – albo ideologicznie przyczynkarskie, albo nierealizowalne, choć do widowiskowego pogadania.

Sprzężenie zwrotne

Kłopot w tym, iż badania umysłów odpytywanych suwerenów to nie zwierciadło ich oczekiwań, a bardziej ich recepcji propagandy, która tłucze im do coraz bardziej zdezorientowanych głów swój przekaz. I w badaniach w związku z tym nie dowiadujemy się co myślą Polacy, tylko jaki temat „wszedł” i stał się na tyle ważny, iż jest potwierdzany, a adekwatnie internalizowany, czyli przyjęty jako swój. W związku z tym politycy, którzy układają swoją narrację pod potrzebę zaciekawienia widzów tematami dla nich ważnymi tak naprawdę jedynie powielają narrację propagandy w kwestiach, które weszły w umysły przyszłych wyborców, a nie w kwestiach, które są ważne dla państwa i obywateli.

Polski suweren już dawno utracił instynkt państwowy, to junctum pomiędzy własnym życiem a organizacją przestrzeni do realizacji aspiracji Polaków, jeżeli te jeszcze istnieją lub są choćby tylko ambitne. W czasach zagrożeń bezpieczeństwa poziom dążeń do realizacji swych marzeń spada, stąd – także – siana panika wojenna. Ale troskę o państwo wśród ludu już od dawna zamieniono na postrzeganie jego wad nie w jego politycznej organizacji, ale wśród… samych obywateli. Tak, to znany numer elit – napuszcza się na siebie stymulowaną wrogością grupy już nie społeczne, ale emocjonalne, po to tylko, by doły warczały na siebie, nie zaś patrzyły do góry, bo by tam jeszcze mogły zobaczyć prawdziwą przyczynę swej niedoli.

Niestety instynkt państwowy utracili także politycy, a adekwatnie należałoby się zastanowić, czy klasa polityczna III RP taki instynkt w ogóle kiedykolwiek posiadała. Można zaryzykować tezę, iż swym brakiem instynktu politycy wręcz zainfekowali obywateli. Ci ostatni i tak nie mieli go w zbyt rozwiniętej formie, gdyż jest to gen dziedziczony od pokoleń, kiedy państwowości nie mieliśmy. Zaś jak mieliśmy, to nie mogliśmy na tyle uzgodnić wspólnoty racji stanu, iż wielu Polaków kontestowało w sumie podstawy naszej państwowości, zresztą czyni to w wielu przypadkach i dzisiaj. Polacy potrafili cierpliwie walczyć o swoje państwo, zaś z jego rozwojem, a więc i utrzymaniem, radzili sobie już gorzej. Ale tu jest kluczowa kwestia elity – ok, jako obywatel pobiłem się tu w pierś, ale już dość tego. A więc elity, a zwłaszcza politycy: to przecież oni są wyniesieni na wyżyny, obdarzani apanażami, i podwyższonym statusem społecznym (bo nie szacunkiem) właśnie za to, iż codziennie mają myśleć o państwie, kiedy my tu pracujemy na „swoich odcinkach”. Suma naszych obywatelskich i rozproszonych starań oraz prac może dać rezultaty dobrego państwa, ale tylko w przypadku dobrej organizacji absorpcji sumy takiego potencjału: położenia geopolitycznego, zasobów, mentalności i zaradności narodu, czy wspólnotowej kultury. Zadanie takiej optymalizacji tego potencjału to misja polityków. Po to mamy ich wybierać. Ale czy wybieramy?

Polska kolonialna

No bo, wracając do tego sprzężenia zwrotnego – oni nam kit wciskają, potem się nas pytają co „weszło” i to nam z powrotem nawijają na uszy. To nie jest żadna droga do sublimacji państwa. Jest to droga do władzy coraz większych hien nad coraz głupszymi osłami (jak demokrację ocenia znany aforyzm). W ten sposób państwo odchodzi na bok, pozostają tylko zabiegi polityków o władzę samą dla siebie. A taka władza prowadzi bezpośrednio do traktowania polityki jako walki o dorwanie się do zasobów państwa. W ten sposób państwo nie staje się dobrem wspólnym do zabiegania pod wodzą polityków, ale staje się eksploatowanym łupem. Eksploatowanym, bo w perspektywie czteroletnich kadencji walczy się przecież bardziej o szybkie nachapanie się niż o inwestowanie w rozwój zasobów państwa, bo jego owoców, przy takiej rotacji politycznej, można już nie doczekać.

Sama walka o eksploatację zasobów jest upudrowana w wojnę polsko-polską. Gwałtowną, wszechobecną, ale w sumie odciągającą lud od rzeczy ważnych, gdyż nadzieje na polepszenie swego bytu przekierowuje na anihilację plemienia przeciwnego, zamiast na wspólną pracę nad poprawieniem organizacyjnych funkcji państwa. W związku z tym funkcje państwa zanikają, a wycierające sobie nim mordki polityków pogrążają mniemanie Polaków o własnym państwie do form depresyjnych. Można zaobserwować choćby coraz częściej przypadki podważania polskiej państwowości. jeżeli nie bezpośrednio, to pośrednio. Mamy choćby do czynienia wręcz z formacjami politycznymi, które kwestionują potrzebę istnienia państwa polskiego, jako projektu nieudanego. To są ci wszyscy polscy (?) zwolennicy rozpuszczenia się polskości w tyglu coraz bardziej federalizowanego organizmu Unii Europejskiej. Słychać przecież takie głosy, choćby widać kartki wyborcze wrzucane do urn za takimi rozwiązaniami.

Zanik suwerenności

W formach pośrednich mamy tego wszędzie jeszcze więcej. Nasza siła, a więc i spoistość jest szczególnie rozmontowywana za rządów zwolenników demokracji warczącej. Mamy być państwem słabym gospodarczo i chaotycznym systemowo. Nietrudno połączyć te dwie kropki – takim Niemcom na ten przykład zależy na osłabieniu Polski, zaś pośredni lokalny realizator takich idei nie może nie być emanacją zewnętrznych interesów, skoro realizuje taką agendę. Sama nasza obecność w Unii osmatycznie opiłowuje nas z gałęzi suwerenności. Zamykają nam kopalnie i elektrownie na mocy postanowień jednej paniusi z unijnego trybunału, a nasi niektórzy politycy to jeszcze podbijają, zaś niektórzy w wyborców – popierają. Polskie sądy zamykają projekty żeglugi na Odrze na podstawie wniosków niemieckich organizacji ekologicznych, które akurat tu troszczą się o faunę, zaś o tę na żeglownym w pełni, acz konkurencyjnym, Renie, to już tam nie patrzą. Przywożą nam nie tylko toksyczne śmieci i samochodowy szrot, ale i radiowozami „odpady” swojej samobójczej polityki migracyjnej. Tworzą unijne fundusze naszego zapożyczania się, by wydawać je na programy, które tę kasę przekierowują do siebie.

Jesteśmy kolonią z oczadziałymi kolonistami i własnymi kolonizatorami, wybieranymi wedle ich reguł, a które odtwarzają wciąż coraz bardziej patologiczny stan. Coraz bardziej patologiczny, gdyż tak (nie)rządzone państwo będzie stale popadać w rosnącą degradację, również zasobów do eksploatacji. A tu mamy dwa przeciwne trendy – niedowład państwa redukuje pożytki, ale jednocześnie mnoży armię eksploatatorów. A więc kołdra się skraca. Komu więc spod niej wystają na zimno nogi? Nam, bo przecież zdegenerowane i rosnące „elyty” swej renty nie odpuszczą, zaś mając do czynienia z bilansem o sumie zerowej – komuś trzeba zabrać. Zabiera się więc nam rosnącymi obciążeniami, na które obkładany nimi i okładany propagandą suweren się zgadza.

Ten mechanizm to jakieś przekleństwo, chyba nasze, polskie. Kiedyś to byliśmy „rebel nation”, narodem zadymnym, co to się okupantowi czy zaborcy na różne sposoby stawiał, a więc można było mieć nadzieję, iż i postawi się władzy własnej, kiedy ta skrewi. Dziś już choćby tego nie mamy. Spsieliśmy. Daliśmy się spacyfikować, sprowadzić do roli kolonii, w której nikt już nie myśli o państwie, jak to w kolonii, tylko o tym, jak tu się najlepiej ustawić w tym klienckim układzie dojść, który stanowi realny system funkcjonujący, chciałoby się powiedzieć w państwie, ale trzeba powiedzieć jednak – w kolonii.

Polska silna, czyli jaka?

A czy kolonia jest w ogóle państwem? Jest tylko w takim sensie, w jakim pozwoli na to kolonizator, czego pilnują jego przedstawiciele lokalni, czyli kompradorzy. I od tego jest „nasza” klasa polityczna. Ta, którą wybieramy wedle suflowanych kryteriów spraw przyczynkarskich, a która w rzeczywistości zajmuje się zorganizowaną eksploatacją kraju, kosztem państwa, a zwłaszcza jego obywateli. A przecież mamy (mieliśmy?) potencjał na wielkość. Nie w celach realizacji jakichś imperialnych urojeń, ale dlatego, iż w tej części świata „Polska będzie silna, albo jej nie będzie w ogóle”, jak powiedział Marszałek. Może więc nasza obecna bylejakość to jakiś stan pośredni między nieistnieniem a wielkością? Ale i możliwe, iż to stan przejściowy. Pytanie tylko w którym kierunku: czy budowania własnej siły czy tylko potwierdzenia, iż projekt Polska jest projektem sezonowym?

Zaś co do samej wielkości, tu nie chodzi o rozmiary czy ambicje ekspansji. Chodzi o silne państwo, co – jako się rzekło – w tej części świata, jako strefy zgniotu, jest projektem wysoce ambitnym, ale jak widać z historii i do realizacji, i do zaprzepaszczenia. I, co paradoksalne, polskie państwo, by było silne nie musi być wcale wielkie. choćby nie może. Dziś mamy państwo wszędobylskie (eksploatacyjnie), ale słabe. Rozlane w swym zainfekowaniu po wszystkich sferach życia społeczno-gospodarczego, wścibskie, kontrolujące swe rosnące aspiracje eksploatacyjne. A powinno być to państwo znacznie mniejsze, dające przestrzeń do spontanicznej organizacji obywateli, ale tam gdzie już obecne – silne, poważne i sprawiedliwe. Bo takie rozlane jak teraz nie jest silne, tylko słabe (bo dysfunkcjonalne), jest niepoważne (bo pogardzane przez obywateli) oraz nie jest sprawiedliwe (bo surowe dla maluczkich a pobłażliwe dla ustawionych).

A możemy to porządnie ułożyć, byleby się Polakom chciało chcieć. Ale się nie chce – na początku rzuciliśmy się w wymarzoną, bo odwlekaną, za PRL-u konsumpcję. Zabrakło woli i czasu do zajęcia się spawami publicznymi. Porządni stronili od systemowo brudzonej polityki, nie chcieli się nią zajmować. Ale polityka wciąż zajmowała się nimi, choć ludowi wydawało się, iż znowu – jak za komuny – zdoła się obronić w twierdzach prywatności przed opresyjnym państwem. Teraz ta polityka tak się zajęła ludem, iż nam się znowu pogorszyło, a więc – znowu – zamiast walczyć o poprawę systemu, by obronić coraz częściej trudny do obronienia poziom życia – będziemy się chcieli w tym chorym systemie ustawić. Ten zaś z powodu swego dysfunkcyjnego charakteru znowu będzie nam obniżał poziom życia. I ta spirala sprzężenia zwrotnego przerodzi się w korkociąg, z którego większość samolotów nie wychodzi.

Znowu Wesele…

Żeby nam się tylko chciało chcieć. Ale to są cytaty z „Wesela”, które wiadomo jak się skończyło. Ale nie martwmy się – jesteśmy na razie w powtarzalnym kręgu wyborów „mniejszego zła”, którego apogeum zobaczymy w tych wyborach prezydenckich. Po kampanii i debatach person aspirujących do stanowiska pierwszej osoby w państwie. Słabo to wygląda. Ale to również nasza wina. Bo to fakt, iż nam elity wycięli w wojnach i za komuny. Ale już jest czas, by po 1989 roku pojawiły się elity nowe. Ale się nie pojawiły. Nasi pożal się Boże starzy „pasterze” chronią nasze stadko przed wyimaginowanymi wilkami. Abyśmy zapomnieli, iż to w końcu nie wilk, ale pasterz zjada owce.

Napisał i przeczytał Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Read Entire Article