„Obejrzane – Niedouczeni gwiazdorzy”
…i dziennikarze sportowi!
Już dawno zbierałam się do napisania listu do Was. Ciągle nie mogłam się zdecydować, ale tekst w dziale „Obejrzane” – „Niedouczeni gwiazdorzy” („Angora” nr 15) Pana Wojciecha Barczaka był tym brakującym impulsem. Dziennikarze i znajomość języka ojczystego – to temat rzeka. Ja chciałam się skupić na bardzo specyficznej grupie przedstawicieli tego zawodu, to znaczy na dziennikarzach sportowych. Bo w zasadzie to jest temat, którym powinni się zająć socjologowie, a nie językoznawcy.
Zawsze sądziłam, iż dziennikarzami sportowymi zostawali dziennikarze, którzy nie nadawali się do niczego, ale mieli na tyle szerokie plecy, iż gdzieś ich trzeba było wepchnąć, i trafiali do redakcji sportowych. w tej chwili nie jest to już takie oczywiste, gdyż poziom niedouczenia dziennikarzy z innych dziedzin dogania tych sportowych… Jestem zapalonym kibicem wielu dyscyplin sportowych: od piłki nożnej, poprzez skoki narciarskie, biathlon, narciarstwo alpejskie, po Formułę 1. I od razu zastrzegam, iż nie zamierzam czepiać się lapsusów językowych, pomyłek i przejęzyczeń wynikających z emocji, bo te zdarzały się zawsze – niektóre stały się anegdotami – i zdarzały się takim tuzom językowym jak panowie Tomaszewski czy Ciszewski. „Mecz trwa mać” jest znane od dziesięcioleci…
Ja czepiać się będę, po pierwsze, nieuctwa. W tej materii wszystkie dziedziny sportowe są w zasadzie traktowane równo. Gdy słyszę kolejny raz o „dłuższej odległości” przy okazji skoków, to już się choćby nie dziwię. „Cofa się do tyłu” oraz zawodnik, który „zwiększa cyfry”, to już standard. Ale poza błędami wynikającymi raczej z nieoczytania, dziennikarze i komentatorzy relacjonujący wyścigi Formuły 1 lub skoki narciarskie starają się mówić poprawną, potoczną polszczyzną, mają pomysły na zabawne powiedzonka i w zasadzie da się ich słuchać bez bólu wątroby. Natomiast wyczyny dziennikarzy i komentatorów piłki nożnej – to już inna liga…
A oto przykłady: …on gra na wysokim procencie dokładności; brak prawej nogi u Louisa; Imaz ma dobre cyfry; grają na swobodzie; sportowcy weszli na większą pewność; dobrze spresowali obrońcę; przelała mu się piłka na zewnętrzniaka; on ma mental; to mógł być zemszczony gol; czuć od niego technikę; wszedł na pazerności; zawodnik popracował nad fizyką; będą konkurowali na fizykę; Raków ma centymetry z przodu; zawodnik z uposażeniem ofensywnym; założył dziurkę Nowakowi; zawodnik wkłada energetykę; on ma technikę użytkową… Przecież to jest jakiś bełkot! I nie mogę uznać argumentu, iż sport ma swoje wewnętrzne nazewnictwo, iż taki jest slang. Gdy panowie komentatorzy pójdą na piwo we własnym towarzystwie, mogą gadać do siebie takim slangiem, ale na antenie ogólnopolskiej stacji mają obowiązek mówić po polsku!
Każdy sport ma swój wewnętrzny język – szczególnie sporty motorowe, a jednak komentatorzy wyścigów samochodowych mówią poprawnym językiem, nie starają się epatować hermetycznym, fachowym nazewnictwem i każdy laik zrozumie, co się w trakcie wyścigu dzieje. Podejrzewam, iż wynika to z kompleksów panów zajmujących się piłką nożną – może powodem jest to, iż większość komentatorów to byli piłkarze, których poszczególne redakcje sportowe pozatrudniały jako tzw. ekspertów. Piłkarz nie od gadania był, więc jest, jak jest. To już w zasadzie byłoby zadanie właśnie dla socjologów, bo ja tylko mogę mieć podejrzenia. Ale dość znamienne jest to, iż co jakiś czas któryś z komentatorów wyczytuje gdzieś jakieś mądre słówko i zaczyna je wpychać do każdej wypowiedzi.
I tak na każdym meczu słyszę, iż zawodnicy antycypują lot piłki. I tak po 10 razy na mecz. Inni, nie chcąc być gorsi, natychmiast podłapują „mądry” zwrot i co chwilę mam Kowalskiego antycypującego podanie Nowaka. Po pewnym czasie słówko znają już wszyscy, więc kolejny wyczytuje nowe i pojawia się nowy idiotyzm – ostatnio jest nim „holistyczny”. Mamy holistyczne przygotowanie zawodnika, holistyczną technikę gry, holistyczny plan na mecz… Ostatnio doszłam do dość smutnej konkluzji. Gdy byłam młodsza, przynależność do tzw. inteligencji jednak do czegoś zobowiązywała. Inteligent musiał być oczytany, mieć ogólną wiedzę o świecie i posługiwać się poprawną polszczyzną. W tej chwili otaczają mnie durnie z doktoratami. Znam profesorów – niedouczonych chamów – a wykształcenie nie ma nic wspólnego z inteligencją… Chyba się starzeję… Z poważaniem i serdecznymi pozdrowieniami dla całej redakcji mojego ulubionego periodyku
EWA HORDYNIAK, Gliwice
„Seniorzy za kierownicą”
Nagonka?
Ponieważ należę już do seniorów (79 lat) także za kierownicą, postanowiłem, pomijając dane statystyczne w tej materii, podzielić się z Czytelnikami kilkoma uwagami nawiązującymi do tekstu Pana Marcina Wójcika pt. „Seniorzy za kierownicą” zamieszczonego w „Angorze” nr 15.
Otóż od pewnego czasu w środkach masowego przekazu podkreśla się wiek kierującego pojazdem podczas spowodowanego przez niego wypadku drogowego. jeżeli jest to starsza osoba, to sprawozdawcy, a zwłaszcza świadkowie, często podkreślają, iż aby móc kierować samochodem, osoby takie powinny być kierowane na specjalistyczne badania. Jakoś zapomina się przy tej okazji o motocyklistach, rowerzystach czy też pieszych posiadających swoje lata. No trudno.
Jeśli o mnie chodzi, to zaliczyłem w tym roku milionowy kilometr przejechany samochodem bez wypadku (odpukać w niemalowane!). Ale wróćmy do „staruszków” za kierownicą. Przykłady z ostatniego okresu. W lecie 2024 r. zjeżdżałem z trasy S3 drogą jednokierunkową do Świebodzina. Nagle zza nasypu wyjechał samochód i skierował się w moją stronę, czyli pod prąd. Mignąłem światłami i zatrzymałem się na poboczu. On, młody chłopak, też się zorientował, iż źle wjechał, i z trudem zawrócił.
Niedawno w Zielonej Górze, wracając z miasta, zbliżałem się do ronda przed Kisielinem, na którym skręcam zwykle w prawo na osiedle. Rondo było puste. Nagle ujrzałem, iż od strony osiedla podjeżdża do ronda młoda kobieta i, zamiast objechać je prawą stroną, pakuje się na skrót w lewo i prosto na mnie. Ale… przejechała. W 2024 roku, jadąc trasą S3 od Goleniowa w kierunku Wolina, zobaczyłem w lusterku motocyklistów zbliżających się z tyłu z ogromną prędkością. Samochodów jechało sporo, bo to była akurat zmiana turnusu nad morzem. I nagle wyprzedziło nas z rykiem silników kilkanaście maszyn. Z lewej, z prawej, po pasie awaryjnym i środkiem między autami. Za kilkanaście minut zatrzymaliśmy się zestresowani przy restauracji w Przybiernowie. Motocykliści już tam byli. Same młode chłopaki, żadnego dziadka!
I tak można by przykłady mnożyć. A reasumując, wydaje mi się, iż w naszym kochanym kraju, pomału, pomału, zaczyna pojawiać się nagonka na ludzi starszych, a kierowcy seniorzy są tylko jej częścią. Po co człowiek po siedemdziesiątce w ogóle żyje? Zajmuje taki kolejki u lekarzy, nie pracuje, a jeszcze należy mu płacić emerytury i renty, a na dodatek często jeździ samochodem, bo komunikacja publiczna nie wszędzie jest obecna. Za PRL-u było z tym o wiele lepiej. Tak więc – dziadkowie kierowcy – trzymajcie się zdrowo, nie dajcie się, ale na drodze bardzo uważajcie! O nie, przepraszam, seniorzy też są potrzebni, i to bardzo – podczas wyborów. Przepraszam. MAREK z Zielonej Góry
Skąd ta drożyzna?
Pamiętamy sławetne konferencje PiS-owe (nie mylić z konferencjami prasowymi, gdzie dziennikarze mogą zadawać pytania), na których swoim czysto wiecowym głosem i z adekwatną sobie charyzmą Mariusz Błaszczak chował do skarbca kostkę bezcennego dla niego masła. Krzyczał przy tym o szalejącej drożyźnie. Spanikowana zajrzałam do lodówki – miałam pełnowymiarową kostkę masła w zapasie, ale sejfu się jeszcze nie dorobiłam. Nie było dotąd takiej potrzeby.
Nie dość, iż masło drogie, to jeszcze na sejf trzeba będzie wysupłać parę złotych – pomyślałam. Znając zapobiegliwość naszych handlowców, byłam pewna, iż w najbliższym supermarkecie znajdę bez trudu chłodniczy sejf. Może choćby sejfy stanieją? Kiedyś, gdy drożało mięso, taniały lokomotywy. Kiedy już poszłam do tego sklepu wielkopowierzchniowego, zobaczyłam po drodze, iż masło jest w nim tańsze, aniżeli to, które leżało w mojej lodówce. Ba, tańsze choćby od tego, które kupowałam za czasów rządów dzisiejszej opozycji 13 grudnia. Przy okazji zatankowałam auto, bo paliwo też było tańsze niż za Błaszczaka. Zaczęłam się zatem zastanawiać, czy aby na pewno nie daję się ponieść opozycyjnej manipulacji.
To, iż wszystko jest droższe od czasów, zanim Błaszczak zaczął rządzić, nie budzi wątpliwości. Skąd się zatem wzięły te wysokie, przyznaję, różnice cen? Wzięłam się więc do szukania i znalazłam w materiałach GUS takie oto dane. Wzrost cen w ostatniej dekadzie (2015 – 2024), czyli w czasach znakomitej prosperity za PiS, wyniósł 54 proc., z czego cztery piąte osiągnęliśmy w latach 2021 – 2024. O 64 proc. wzrosły w tym czasie koszty użytkowania mieszkań, o 51 proc. rachunki w restauracjach, a o 46 proc. ceny żywności i napojów bezalkoholowych.
Natomiast w grudniu 2024 r. ceny były przeciętnie o 4,7 proc. wyższe niż rok wcześniej i to był najlepszy wynik roczny od 2020 roku. A iż wszystko wydaje się drogie? Tak, wysoka inflacja za czasów rządów Morawieckiego i spółki doprowadziła do znacznego podniesienia tzw. bazy, czyli podstawy, od której wzrost liczymy. jeżeli w 2015 roku coś kosztowało 100 złotych, na koniec 2024 żądano za to już 154 złote. choćby jeżeli dany hipotetyczny artykuł zdrożeje teraz tylko o 4 proc., przyrost nominalny będzie wynosił ponad 6,1 zł. Kiedy patrzy się na wykres obrazujący wspinanie się cen, jeszcze wyraźniej widać stromiznę w latach 2021 – 2023.
Wychodzi na to, iż to właśnie za czasów ministra wojny – sorry, rozbrojenia – Błaszczaka i jego kompanów zgotowano nam ten los. Po analizie danych GUS posmarowałam sobie kromkę grubiej i pomyślałam, jak nietrafiona była inwestycja Błaszczaka w sejf chroniący przed wyjada niem masła przez Tuska. A do straszenia społeczeństwa pozostaną Błaszczakowi znów chyba tylko uchodźcy z kupionymi od jego kolesi wizami. ELA
Ty klarnecie!
Dawno, dawno temu…, czyli gdzieś w początkach lat 80. XX wieku, kiedy Polacy niezależnie od wieku, wykształcenia i stanowiska nie wyrugowali jeszcze z siebie wszczepionych w procesie wychowania przynajmniej podstawowych zasad savoir-vivre’u, w użyciu były słowa: proszę, dziękuję i przepraszam, a zwrócenie uwagi na niewłaściwe zachowanie nie skutkowało pobiciem. Jadąc w zatłoczonym warszawskim tramwaju, byłam świadkiem takiej oto sceny: Pomiędzy dwoma mężczyznami doszło z jakiegoś powodu do scysji. Po wymianie kilku ostrych zdań jeden z nich w desperacji rzucił w kierunku drugiego: TY KLARNECIE! Siedzący w pobliżu starszy pan, o nienagannej przedwojennej proweniencji, odezwał się zdziwiony: „Klarnet? To przecież taki piękny instrument!”.
I to był koniec awantury… Obecnie, gdy „niewychowywani na podwórkowym trzepaku” dwaj „inteligenci z Żoliborza” wprowadzili do języka codziennej debaty politycznej epitety typu: „spieprzaj, dziadu”, „mordy zdradzieckie”, „kanalie”, „sadyści”, „mordercy”, ich młody partyjny wychowanek bohatersko deklaruje chęć popchnięcia pani prokurator i jeszcze jest z siebie ogromnie dumny, a ogarnięta politycznym amokiem wybranka polskiego narodu, dziobiąc palcem w stojącego na mównicy posła, wraz z pięćdziesiątką równie mocno pobudzonych partyjnych koleżanek i kolegów skanduje na sali sejmowej okrzyk „morderca!”, marzy mi się, żeby wróciły takie czasy, aby KLARNET był najgorszą inwektywą, jakiej zirytowany czymś polityk użyłby w stosunku do swoich życiowych oponentów. MAŁGORZATA
Magiczne słowo – optymalizacja
Na początek cytat z jednego z dzienników: Polska nie zrezygnuje z zakupu myśliwców F-35 oraz czołgów Abrams, bo na to już za późno. Jedyne, z czego możemy zrezygnować, to kolejne wyrzutnie rakietowe HIMARS”.
No, nie wiem, jak jest dzisiaj z tymi HIMARSAMI, ale wiem, iż koreańskie K-239 mogą je zastąpić. Później słucham w TV, iż nasz minister obrony narodowej podobno wiedział już w lipcu ubiegłego roku o możliwej relokacji wojsk sojuszniczych w Europie. Wiedział, i co? A o co chodzi? O przeniesienie.
Ale dla mnie, byłego żołnierza, to nie jest przeniesienie w inne miejsca wojsk USA z Jasionki na inne bazy w Polsce, tylko zwykła ucieczka przed zaplanowanym już dawno przez Putina uderzeniem w to miejsce. Nie zrobił tego, bo był zajęty umieszczeniem Trumpa na urzędzie, a skoro już go tam ma, to co dalej? Ma wolną rękę, aby sprawdzać nas tu, w Europie? Niestety tak.
Atak na Jasionkę byłby atakiem na USA. Mało tego. Już nie USA, ale szef NATO przejmuje ochronę tego hubu. Przypomnę, iż już dwa tygodnie przed napadem Rosji na Ukrainę, w Jasionce wylądowała część 82. Dywizji Powietrznodesantowej USA, bo uwierzyli, iż Putin w 72 godziny zajmie Kijów. No cóż. Ameryka nie będzie już chronić dystrybucji pomocy Ukrainie dostarczanej samolotami z całego świata, a w dokumencie oficjalnym napisano o „optymalizacji operacji wojskowych”. W „korporacyjnym trumpizmie” oznacza to cięcie kosztów, zwalnianie ludzi, zamykanie firm, wyprzedaż majątku. Sam dowódca wojsk USA w Europie i Afryce gen. Christopher Donahue powiedział, iż „wycofanie z Jasionki oznacza dziesiątki milionów dolarów oszczędności”.
Czy my jesteśmy pierwsi na „trumpowskiej liście optymalizacji”? Nie wiem. W sumie do USA ma być wycofanych podobno 10 tys. żołnierzy, co stanowi jedną ósmą wszystkich sił w Europie. Kto, a konkretnie jakie rodzaje wojsk i skąd mają być wycofane? Putin pewnie wie, a jak już Trump je wycofa, to i my się dowiemy, gdy Putin zacznie sprawdzać. Z pewnością odstraszające oddziaływanie USA na Rosję wyraźnie osłabło. Trump ceł na Rosję nie nałożył, a do tego zabrał wojsko z Jasionki.
To źle wygląda, a bajdurzenie polityków zawsze było i jest bajdurzeniem, które w obliczu tego, iż Putin nie ma zamiaru wojny w Ukrainie zakończyć, jest dla nas, Polaków, niebezpieczne. Nie wiem, czy brytyjscy, norwescy, niemieccy i nasi żołnierze wystarczą, aby Rosjanie trzymali łapy z dala od tego miejsca – to po pierwsze. A po drugie – kto z polityków teraz odważy się wylądować w Jasionce, przesiąść się na pociąg i pojechać do Kijowa? Niewątpliwie ludzie Putina zaczną teraz sprawdzać – w teorii i w praktyce – jak ta Jasionka jest pilnowana. To raczej pewne, gdyż na pytanie o ewentualną wojnę odpowiadam: Nie czy, ale kiedy, bo ktoś w końcu nie wytrzyma. Realia są takie, iż politycznych wariatów przybywa, a nie ubywa. TERMINATOR
Wolna Ameryka i Głos Europy
Tak się ostatnio składa, iż załoga Kremla stale niemal chodzi pijana. I to nie z powodu tego, iż popadli w alkoholizm, ale po prostu muszą pić. Odkąd wybory w Ameryce wygrał Trump, stale są okazje do otwierania kolejnej butelki szampana. Domyślam się, iż oni nie piją tam byle czego, na przykład sowietskoje igristoje, ale najlepsze szampany francuskie, bo okazje są wręcz niebywałe. choćby ich zaskakuje to, jak D.T. idzie im na rękę. Nie tylko im zresztą. Ostatnią okazją do toastów było zawieszenie przez Trumpa finansowania rozgłośni: Głos Ameryki i Radio Wolna Europa. Marchewkowy prezydent oświadczył przy tej okazji, iż rozgłośnie te są głosicielami lewicowych treści i nie oddają prawdziwego ducha Ameryki. Ameryki, której on jest niepodzielnym rządcą, a jednocześnie olbrzymią krynicą mądrości. Zamknięcie RWE i GA to okazja do świętowania nie tylko na Kremlu.
Jest wiele państw na świecie, którym głos wolnych mediów nie był na rękę. Że wspomnę chociażby najbliższego zamordystę Łukaszenkę, który opozycję zamknął w więzieniach i o ich losie przecież jego media nie informują. Kieliszkami szampana pewnie przywitali decyzję Trumpa również przywódcy Chin, Iranu, Turkmenistanu i innych reżimów, iż wymienię te najbardziej znane kraje. Tak się złożyło, iż decyzja o zawieszeniu finansowania VOA i RFE została ogłoszona niedługo po obchodach Światowego Dnia Radia (13 lutego). Gorszego „prezentu” radiowcom gospodarz Białego Domu zrobić nie mógł.
Swoją przygodę z radiem zaczynałem od „kołchoźnika” wiszącego w kuchni. kilka osób pewnie dziś wie, co to było. To radiofonia przewodowa, którą władza ludowa zafundowała nam w latach 50. i 60. ubiegłego wieku, by nieść kaganek oświaty. Oczywiście socjalistycznej oświaty. Jednak było też w moim życiu – tak jak w życiu milionów innych Polaków – inne radio. Takie lampowe, z magicznym zielonym oczkiem, w którym – przy odrobinie szczęścia i cierpliwości – można było posłuchać Wolnej Europy lub Głosu Ameryki. Tego długo jednak słuchać się nie dało, bo choćby mocno zagłuszany sygnał po chwili zanikał. Pamiętam dorosłych rozmawiających ściszonym głosem: „Wolna Europa mówi, iż w Poznaniu są strajki”.
Jeden z moich stryjów był szczególnym miłośnikiem RWE i co jakiś czas przywoził nam ze stolicy najświeższe wiadomości tam nadawane. Ciągle mówił – powołując się na RWE – iż komuna upadnie. Przepowiednia się sprawdziła, choć on tego nie dożył. RWE i GA to było ucho na świat. Na inny świat. Nie powiem, iż słucham tych rozgłośni do dziś. Od czasu gdy zaistniała możliwość swobodnego wyboru rozgłośni, nie było już potrzeby sięgania po wiadomości zza oceanu. Jednak potrafię sobie wyobrazić, z jaką nadzieją i zaufaniem słuchają tych rozgłośni w innych krajach. Wiem, iż dziś, w dobie internetu, istnieją inne sposoby docierania z wiadomościami.
Niestety, tak się jakoś składa, iż większość tych wiadomości to zupełne bzdety lub wiadomości specjalnie spreparowane, by siać dezinformację. Zresztą, autorytarne państwa zakazują korzystania z sieci, tak jak kiedyś zagłuszano u nas sygnał RWE czy GA. Mam taki prosty wniosek. Może teraz Europa zrewanżuje się Ameryce za lata wsparcia w walce z komuną i uruchomi kanał wspierający Amerykę w jej walce o normalność, bo o tym, iż taka walka będzie miała miejsce, jestem głęboko przekonany. Głos Europy można by nadawać z Kanady lub Meksyku, bo tak się składa, iż USA otoczone są państwami niezbyt dobrze o nich myślącymi. A Amerykanie niedługo przecież odkryją, iż nadmiar solarium szkodzi nie tylko skórze, jak sądzono dotąd, ale także źle, a choćby destrukcyjnie, wpływa na psychikę człowieka. ANDRZEJ ZAWADZKI