Eric Zemmour od lat dzieli i elektryzuje francuską scenę polityczną. Publicysta, były dziennikarz, kandydat na prezydenta i lider partii Reconquęte (Rekonkwista) — przez zwolenników uważany za ostatniego obrońcę tożsamości narodowej, przez przeciwników za skrajnego prowokatora flirtującego z autorytaryzmem. Niezależnie od oceny, jedno pozostaje bezdyskusyjne: potrafi trafnie diagnozować polityczne napięcia, których wielu wolałoby nie nazywać.
W rozmowie w studio BFM TV Zemmour wraca z mocnym przekazem. Już w zapowiedzi rozmowy prowadzący streszcza jego postawę w jednym zdaniu:
Marzy o zjednoczeniu prawicy, chce przewrócić stolik. Domaga się przedterminowych wyborów prezydenckich.
To opis jego planu politycznego, który wyłania się z całej rozmowy: wyjście poza bieżące przepychanki parlamentarne i doprowadzenie do całkowitej zmiany układu sił, nie tylko personalnej, ale systemowej. Nie interesują go rekonstrukcje rządu, doraźne koalicje czy „pakt stabilizacji”. Jego cel to wybory prezydenckie tu i teraz.
Tło, w którym rozgrywa się ten wywiad, nie jest przypadkowe. Cztery dni wcześniej premier François Bayrou stanął w obliczu braku zaufania ze strony Zgromadzenia Narodowego. Przyszłość rządu wisi na włosku. Tymczasem Zemmour nie czeka na rozwój sytuacji. Wyprzedza ją, proponując własne rozwiązanie. Nie przebiera przy tym w słowach, zarysowując wizję kraju ogarniętego chaosem:
Obserwuję tę sytuację od miesięcy. Od momentu rozwiązania Zgromadzenia i wejścia do gry pana Barniera (krótkotrwałego premiera w 2024 r. – przyp. red.) jesteśmy z powrotem w IV Republice.
Zanim rozmowa przechodzi do konkretów, prowadzący pyta o jego ogólną diagnozę: czy to tylko kolejna polityczna przygoda, czy może coś głębszego — kryzys reżimu?
Zemmour nie waha się ani chwili:
To kryzys polityczny, który bardzo łatwo może się przekształcić w kryzys reżimu.
Zaczyna się więc rozmowa, która nie jest typową debatą o bieżących wydarzeniach, ale próbą przebudowy całej architektury politycznej Francji. Zemmour zapowiada, iż przedstawi trzy główne przyczyny, które jego zdaniem doprowadziły kraj do obecnej zapaści. Będzie mówił o zdradzie politycznych elit, zmianie demograficznej i zamachu na demokrację ze strony Rady Konstytucyjnej.
Choć chce dziś grać rolę burzyciela systemu, jego realna siła polityczna pozostaje ograniczona. W wyborach prezydenckich w 2022 roku zdobył 7,07 procent głosów — wynik, który rozczarował jego zwolenników, ale był wyraźny jak na debiutanta. Jeszcze większym ciosem okazały się jednak wybory parlamentarne kilka miesięcy później. Partia Reconquęte nie zdobyła ani jednego mandatu. choćby Zemmour, startujący osobiście, przegrał w swoim okręgu. Mimo tego politycznego chłodu ze strony instytucji, Zemmour nie zniknął z radarów. Dziś jego formacja balansuje w sondażach między 5 a 7 procentami, ale jej wpływ wykracza poza liczby. To głos, który narzuca temat: imigrację, tożsamość narodową, kryzys elit. W pewnym sensie działa jak katalizator. Zmusza resztę sceny politycznej do reakcji, choćby jeżeli nie chce się z nim współpracować.
Z tego wywiadu jasno wynika, iż Zemmour nie liczy na to, by być koalicjantem. On chce być centrum nowej prawicy. Jego język nie szuka zgody, tylko dominacji. Stąd też jego wizja: doprowadzić do przesilenia, w którym stara konstrukcja runie, a on lub ktoś z jego kręgu stanie na jej gruzach z gotowym planem.
Diagnoza politycznego impasu: powrót do Czwartej Republiki
Jednym z najmocniejszych wątków całego wywiadu jest porównanie obecnej sytuacji politycznej we Francji do tej sprzed 1958 roku, czyli czasów tzw. IV Republiki. Był to okres niestabilnych rządów, rozdrobnienia partyjnego, braku przywództwa i krótkotrwałych gabinetów. Dla Zemmoura to nie tylko analogia historyczna, ale trafna diagnoza tego, co dzieje się dziś.
Jesteśmy z powrotem w IV Republice. Rządy efemeryczne, które nie potrafią podejmować trudnych decyzji. Klasa polityczna zajęta wewnętrznymi gierkami, niezdolna do rządzenia.
Z jego perspektywy Francja utraciła jeden z fundamentów V Republiki ustanowionej przez de Gaulle’a: silną egzekutywę opartą na stabilnym prezydencie i rządzie. Dziś system znów opiera się, jak twierdzi, na partyjnych układankach i wzajemnym paraliżu decyzyjnym.
Mamy reżim partii. Rządzą nie ci, którzy wygrali wybory, tylko ci, którzy potrafią się dogadać w zakulisowych kombinacjach.
Zemmour mówi o „niemożności kierowania państwem”, co jego zdaniem przekracza granice zwykłego kryzysu politycznego. To nie tylko trudna kadencja czy słaba większość w parlamencie, ale objaw głębszej choroby systemu. Kryzys nie dotyczy już wyłącznie klasy politycznej — dotyka samego modelu rządzenia.
To nie jest już zwykła niestabilność. To reżim, który się kończy. A kiedy system się wyczerpuje, trzeba go zmienić. I to jest moment, w którym jesteśmy.
Porównanie z IV Republiką to dla Zemmoura coś więcej niż efektowny bon mot. To deklaracja: obecna Francja wymaga nowego początku. On sam widzi się nie jako lider opozycji w starym porządku, ale jako jeden z tych, którzy przygotowują grunt pod coś nowego. Dlatego nie interesuje go roszada na stanowisku premiera czy nowa większość parlamentarna. Jego propozycja to reset całego systemu.
Trzy przyczyny kryzysu reżimu: zdrada prawicy, demografia, sąd nad demokracją
Zanim padną jakiekolwiek liczby czy nazwiska, Zemmour zapowiada, iż jego diagnoza nie będzie powierzchowna. Mówi wprost: nie chodzi tylko o chwilowe zawirowania władzy, ale o coś znacznie poważniejszego. Kryzys, którego jesteśmy świadkami, jest jego zdaniem skutkiem długotrwałych, strukturalnych zmian. Wskazuje trzy główne przyczyny, które jego zdaniem podważyły fundamenty francuskiego porządku politycznego.
Powiem wam, co jest źródłem tej sytuacji. To nie Bayrou, nie Barnier, nie Macron. To coś znacznie głębszego. Trzy rzeczy, które uderzają w samo serce V Republiki.
I. Odrzucenie sojuszu z Le Penem
Pierwsza przyczyna ma charakter polityczno-historyczny. Zemmour sięga do lat 80. i decyzji ówczesnych liderów prawicy, by odciąć się od Jean-Marie Le Pena. To, według niego, był punkt zwrotny, który wypchnął tradycyjną prawicę na kurs kolizyjny z własnym elektoratem.
To wszystko zaczęło się wtedy, gdy Jacques Chirac postanowił nie sprzymierzać się z Le Penem. I to pchnęło prawicę w kierunku centrum.
W rezultacie, jak argumentuje, centroprawica straciła swoją tożsamość, a w dłuższej perspektywie stała się zakładnikiem sojuszy z socjalistami i macronistami. Dziś, jego zdaniem, ugrupowania wywodzące się z RPR i UDF już nie reprezentują prawicy, ale są częścią tej samej „trzeciej siły”, która tylko zarządza rozpadem.
II. Demografia i kryzys tożsamości
Druga przyczyna ma charakter społeczny, a choćby cywilizacyjny. Zemmour twierdzi, iż we Francji doszło do fundamentalnej zmiany demograficznej, która przekłada się na zmianę charakteru konfliktów politycznych. Nie chodzi już o spór bogatych z biednymi, ale o napięcie między Francją „rdzenną” a „importowaną”.
Przez wiek głównym podziałem był podział społeczny. Teraz jest to podział tożsamościowy. Mamy nowy lud w starym kraju. Nowe społeczeństwo w społeczeństwie.
To właśnie z tego wynika niemożność rozwiązania problemów przez tradycyjne partie. One dalej operują na schematach redystrybucji, zasiłków, usług publicznych, podczas gdy rzeczywisty spór dotyczy tego, kto ma prawo być u siebie. Według Zemmoura najważniejsze pytanie brzmi:
Czy Francuzi pozostaną większością na własnej ziemi?
Zwraca uwagę, iż to nie tylko kwestia liczby migrantów, ale także ich kultury, religii, niechęci do asymilacji. I stawia twardą tezę: partie, które tego nie rozumieją, są już politycznie martwe.
III. Rada Konstytucyjna jako nowy rząd
Trzeci powód kryzysu dotyczy instytucji. Zemmour atakuje Radę Konstytucyjną, zarzucając jej, iż stała się niekontrolowanym ośrodkiem władzy. W jego narracji to nie są strażnicy konstytucji, ale „kapłani”, którzy przejęli funkcje ustawodawcze i wykonawcze.
Rada Konstytucyjna to dziś coś w rodzaju teokracji. Rządzą nami ludzie, których nikt nie wybrał, których nikt nie zna, a którzy mówią rządowi, co ma robić.
Twierdzi, iż ta ewolucja nigdy nie została przewidziana przez twórców V Republiki. Wręcz przeciwnie — de Gaulle, jak mówi, uznałby ją za zamach stanu. Dla Zemmoura nie ma wątpliwości: oto kolejny przejaw systemowego wypaczenia.
De Gaulle powiedział wprost: we Francji jedynym sądem najwyższym jest naród. Dziś już nikt tak nie mówi.
Trzy przyczyny, które wymienia, układają się w spójny przekaz: Francja jest krajem zdradzonej prawicy, rozbitej tożsamości i wypaczonej demokracji. Nie chodzi o wymianę polityków. Chodzi o koniec całego cyklu politycznego.
Upadek Bayrou: taktyczny błąd czy polityczne samobójstwo?
W centrum bieżącego kryzysu politycznego znajduje się François Bayrou — premier, który jeszcze kilka miesięcy temu miał pełnić rolę stabilizatora, a dziś staje się symbolem bezradności władzy wykonawczej. Zemmour nie owija w bawełnę. Gdy tylko prowadzący pyta go, jak głosowałby jako deputowany, odpowiada bez wahania:
Nie głosowałbym za zaufaniem dla François Bayrou.
Dla Zemmoura to nie tylko kwestia personalna, ale logiczna konsekwencja jego ogólnej diagnozy. Bayrou nie ma jego zdaniem ani mandatu, ani planu, ani autorytetu. A już na pewno nie ma większości. Samo wystąpienie o wotum zaufania postrzega jako niezrozumiałą polityczną naiwność.
To nie odwaga. To głupota. Próbować zdobyć zaufanie od ludzi, którzy z góry ci go odmówią? To polityczne samobójstwo.
Prowadzący próbuje zasugerować, iż może to był gest honorowy: pójść na zwarcie, zamiast trwać w zawieszeniu. Zemmour pozostaje nieprzejednany. Jego zdaniem była to jedynie demonstracja słabości, która nie ma nic wspólnego ani z odwagą, ani ze strategią.
To nie było rycerskie. To było nierozsądne. Lepiej byłoby poczekać na wniosek o wotum nieufności, wtedy może ktoś by się wstrzymał. A tak? Strzał w kolano.
W tej części rozmowy Zemmour przechodzi do krytyki systemu parlamentarnego w jego obecnym wydaniu. Wytyka Bayrou błędne wykorzystanie artykułu 49.1 konstytucji, który pozwala premierowi prosić o wotum zaufania, w odróżnieniu od słynnego 49.3, umożliwiającego uchwalenie ustawy bez głosowania, o ile nie zostanie zgłoszony wniosek o wotum nieufności.
Wszyscy mówią o 49.3, ale to był 49.1. A to zupełnie co innego. W 49.3 premier może przeżyć dzięki wstrzymującym się. A przy 49.1 — jak nie masz większości, to po prostu przegrywasz.
Z perspektywy Zemmoura to nie była walka o władzę, tylko nieudana próba utrzymania resztek kontroli. Brak wyczucia momentu, brak wizji, brak zaplecza. Wszystko to razem daje obraz polityka, który nie powinien był nigdy stanąć na czele rządu. W tej ocenie Bayrou nie jest osobą, z którą można się spierać o program. On jest w oczach Zemmoura produktem upadłego systemu, symbolem jego bezsilności. Dlatego jego upadek nie wywołuje u lidera Rekonkwisty cienia współczucia. Jest czymś naturalnym. Koniecznym. A może choćby spóźnionym.
Aby zrozumieć tę sprawę, trzeba sięgnąć do samych przepisów. Artykuł 49 konstytucji V Republiki dotyczy relacji między rządem a Zgromadzeniem Narodowym, a jego poszczególne ustępy umożliwiają różne formy uzyskiwania lub tracenia zaufania.
Artykuł 49.1 pozwala premierowi z własnej inicjatywy poprosić Zgromadzenie o wotum zaufania. To gest polityczny, który wzmacnia pozycję rządu — ale tylko wtedy, gdy ma on większość. jeżeli nie uzyska wymaganej liczby głosów, premier musi podać się do dymisji. Zasada jest prosta: pytasz o zaufanie, musisz je dostać.
Artykuł 49.3 działa odwrotnie. Rząd może przyjąć ustawę bez głosowania, o ile nie zostanie w odpowiedzi zgłoszony i przegłosowany wniosek o wotum nieufności. To narzędzie nacisku, z którego korzystano wielokrotnie, choć zawsze wzbudzało kontrowersje. Tu nie trzeba większości „za” — wystarczy brak większości „przeciw”.
Zemmour podkreśla, iż Bayrou zdecydował się na najbardziej ryzykowną formę konfrontacji, mimo braku realnego zaplecza.
Bayrou sam podłożył się pod głosowanie, którego nie mógł wygrać. Nie miał przewagi, nie miał planu. Tylko poczucie, iż coś „trzeba zrobić”.
Le Pen milczy: taktyka czy rezygnacja?
Podczas gdy Zemmour nawołuje do „przewrócenia stolika” i żąda natychmiastowych wyborów prezydenckich, Marine Le Pen pozostaje zaskakująco bierna. W ciągu kilkunastu minut rozmowy pada kilka wyraźnych aluzji do jej postawy — chłodnej, zachowawczej, wyczekującej. Dla Zemmoura to nie tylko błąd taktyczny, ale dowód na to, iż Le Pen pogodziła się z obecnym systemem.
Ona się już ustawiła. Ona chce czekać do 2027. To strategia przeczekania, nie działania.
W oczach Zemmoura to najgorsza możliwa postawa w obliczu politycznego kryzysu. Gdy kraj pogrąża się w chaosie instytucyjnym, liderka największej opozycyjnej formacji nie wychodzi z żadną propozycją. Nie mobilizuje, nie podważa systemu, nie żąda zmian. Zemmour nie mówi tego wprost, ale sugeruje, iż to forma cichej kolaboracji z układem.
To nie opozycja. To oczekiwanie w kolejce. Kto tak walczy o władzę?
Dziennikarz prowokuje, pytając: „Może po prostu zachowuje się odpowiedzialnie? Nie dolewa oliwy do ognia?” Ale Zemmour odpowiada bez wahania — w jego rozumieniu polityka odpowiedzialna to taka, która reaguje na realny stan państwa, a nie dba wyłącznie o własne notowania.
Kiedy dom się pali, nie stoisz z boku i nie liczysz procentów. Bierzesz wiadro i idziesz gasić, albo głośno krzyczysz, iż trzeba budować od nowa.
W tym momencie wywiadu Le Pen staje się nie tyle przeciwnikiem, co symbolem tego, co Zemmour odrzuca: polityki defensywnej, zamkniętej na ryzyko, funkcjonującej w rytmie kalendarza wyborczego, a nie logiki sytuacji.
Ona nie chce rewolucji. Ona chce sukcesji.
Między słowami pojawia się pytanie: czy Le Pen naprawdę chce władzy, czy wystarcza jej pozycja wiecznej kandydatki? Zemmour nie odpowiada wprost, ale cała jego retoryka wskazuje, iż widzi w niej kogoś, kto już „wszedł w system” — i dlatego nie może go już obalić.
Le Pen milczy: taktyka czy rezygnacja?
Podczas gdy Zemmour nawołuje do „przewrócenia stolika” i żąda natychmiastowych wyborów prezydenckich, Marine Le Pen pozostaje zaskakująco bierna. W ciągu kilkunastu minut rozmowy pada kilka wyraźnych aluzji do jej postawy — chłodnej, zachowawczej, wyczekującej. Dla Zemmoura to nie tylko błąd taktyczny, ale dowód na to, iż Le Pen pogodziła się z obecnym systemem.
Ona się już ustawiła. Ona chce czekać do 2027. To strategia przeczekania, nie działania.
W oczach Zemmoura to najgorsza możliwa postawa w obliczu politycznego kryzysu. Gdy kraj pogrąża się w chaosie instytucyjnym, liderka największej opozycyjnej formacji nie wychodzi z żadną propozycją. Nie mobilizuje, nie podważa systemu, nie żąda zmian. Zemmour nie mówi tego wprost, ale sugeruje, iż to forma cichej kolaboracji z układem.
To nie opozycja. To oczekiwanie w kolejce. Kto tak walczy o władzę?
Dziennikarz prowokuje, pytając: „Może po prostu zachowuje się odpowiedzialnie? Nie dolewa oliwy do ognia?” Ale Zemmour odpowiada bez wahania. W jego rozumieniu polityka odpowiedzialna to taka, która reaguje na realny stan państwa, a nie dba wyłącznie o własne notowania.
Kiedy dom się pali, nie stoisz z boku i nie liczysz procentów. Bierzesz wiadro i idziesz gasić, albo głośno krzyczysz, iż trzeba budować od nowa.
W tej części rozmowy Le Pen staje się nie tyle przeciwnikiem, co symbolem tego, co Zemmour odrzuca: polityki defensywnej, zamkniętej na ryzyko, funkcjonującej w rytmie kalendarza wyborczego, a nie logiki sytuacji.
Pada też cios bardziej ideologiczny:
Marine Le Pen to socjalistka z trójkolorową flagą.
Zemmour zarzuca jej porzucenie konserwatywnej, tożsamościowej prawicy na rzecz populistycznego interwencjonizmu. Widzi w tym nie tylko błędny kierunek programowy, ale także dowód na utratę jakiejkolwiek spójnej wizji państwa.
Nie oszczędza też młodszej twarzy Rassemblement National, Jordana Bardelli:
Jordan Bardella gra rolę liberała, ale to tylko spektakl.
Według Zemmoura, Bardella ma być fasadą nowoczesności i umiarkowania, ale za tą fasadą nie ma niczego poza kalkulacją i PR-em. Ani Le Pen, ani Bardella nie mają odwagi, by zerwać z systemem. Ich strategia polega na tym, by wpasować się w jego rytm i cierpliwie czekać.
Ona nie chce rewolucji. Ona chce sukcesji.
Między słowami pojawia się pytanie: czy Le Pen naprawdę chce władzy, czy wystarcza jej pozycja wiecznej kandydatki? Zemmour nie odpowiada wprost, ale cała jego retoryka wskazuje, iż widzi w niej kogoś, kto już „wszedł w system” — i dlatego nie może go już obalić.
Wybory teraz, nie w 2027: plan Zemmoura
W drugiej części wywiadu Zemmour przechodzi od diagnozy do propozycji. Nie chce łatania systemu, nie oferuje półśrodków. Jego rozwiązanie jest radykalne i jednoznaczne: nowe wybory prezydenckie tu i teraz. Bez czekania na 2027, bez negocjacji z obecną władzą, bez oglądania się na to, czy „konstytucyjnie wypada”.
Nie ma na co czekać. Gdy fundamenty są spróchniałe, nie pytasz architekta o zgodę. Burzysz.
Zemmour postrzega obecny mandat Emmanuela Macrona jako wydmuszkę — formalnie legalny, ale pozbawiony autorytetu. Władza nie wynika już z wyboru obywateli, tylko z gry instytucji. Dlatego choćby zmiana premiera, czy jakakolwiek rekonstrukcja rządu, nie mają jego zdaniem znaczenia.
Macron już nie rządzi. On zarządza rozpadem. To nie prezydentura, to regencja w oczekiwaniu na krach.
Dla Zemmoura najważniejsze nie jest pytanie „czy da się przeprowadzić wybory wcześniej”, ale „czy państwo może dalej funkcjonować w obecnym stanie”. W jego oczach to kryzys, który wyprzedzi kalendarz. I jeżeli politycy nie przyspieszą decyzji, to wydarzenia zrobią to za nich.
Możemy mieć wybory teraz — albo za rok, po kolejnych zamieszkach, upadkach rządów, kompromitacjach. Wybór jest prosty.
Co ważne: Zemmour nie mówi wprost, iż to on musi kandydować. Przynajmniej nie w tym wywiadzie. Ale jego retoryka nie pozostawia wątpliwości, iż widzi siebie jako głównego architekta nowego ładu — człowieka, który nie tylko krytykuje, ale też daje kierunek.
Nie chcę zmieniać twarzy systemu. Chcę go obalić.
Ten cytat podsumowuje całą jego strategię. Dla Zemmoura obecna V Republika nie potrzebuje kosmetyki, tylko końca. I dopiero wtedy, gdy wszystko runie, można zacząć mówić o polityce od nowa.
Język niezgody: brutalna retoryka Zemmoura
Nie sposób zrozumieć skuteczności Érica Zemmoura bez przyjrzenia się temu, jak mówi. Jego przekaz nie opiera się na programie, liczbach ani propozycjach ustaw. Opiera się na języku ostrym, bezkompromisowym, pełnym napięcia. To nie styl polemiki. To retoryka wojny politycznej.
To nie jest już zwykła niestabilność. To reżim, który się kończy.
Zemmour nie buduje wypowiedzi na wątpliwościach, nie zostawia marginesu interpretacji. Jego zdania są proste, kategoryczne, często dwuczłonowe: albo–albo, my–oni, dawniej–dziś, republika–chaos. To język czystej polaryzacji, pozbawiony niuansów — i właśnie dlatego skuteczny.
Mamy nowy lud w starym kraju. Nowe społeczeństwo w społeczeństwie.
Jego wypowiedzi mają rytm manifestu, nie analizy. choćby jeżeli mówi o konstytucji, robi to w sposób nasycony emocją. Nie tłumaczy, tylko atakuje. Nie rozważa ale stawia diagnozy. To styl, który nie szuka konsensusu, tylko wywołuje reakcję.
Rządzą nami ludzie, których nikt nie wybrał, których nikt nie zna.
Ważne jest też to, czego Zemmour nie robi. Nie używa języka technokratów. Nie mówi o „przepływach legislacyjnych”, „ramach instytucjonalnych” czy „procesach politycznych”. Zamiast tego: zdrada, upadek, reżim, kłamstwo, fikcja, oszustwo. Każde słowo niesie ocenę.
Macron już nie rządzi. On zarządza rozpadem.
To język skrajny, ale w sytuacji kryzysu — język atrakcyjny. Nie oferuje nadziei, tylko rozpoznanie lęku. Zemmour nie obiecuje lepszego jutra. On mówi: dzisiejsze państwo to kłamstwo, a jedyne wyjście to wywrócenie wszystkiego do góry nogami.
Nie chcę zmieniać twarzy systemu. Chcę go obalić.
W tym stylu nie ma miejsca na negocjacje. To nie retoryka kandydata szukającego większości. To głos politycznego rewolucjonisty, który nie chce się wpasować, tylko doprowadzić do przesilenia.
Rewolucja bez armii?
Gdy rozmowa w BFM TV dobiega końca, Zemmour zostaje sam na scenie, symbolicznie i politycznie. Marine Le Pen milczy, centroprawica jest rozbita, lewica zajęta sobą. A jednak mimo wszystkich mocnych słów, radykalnych diagnoz i klarownej retoryki, jedno pytanie wisi w powietrzu: czy Zemmour ma siłę, by zrealizować to, co głosi?
Nie chodzi o charyzmę. Tę ma. Nie chodzi też o rozpoznawalność. Jest jedną z najczęściej cytowanych postaci we francuskich mediach. Problem w tym, iż jego rewolucja nie ma jeszcze struktur, ludzi ani terenu. Partia Reconquęte poniosła klęskę w wyborach parlamentarnych. W europarlamencie nie istnieje. W samorządach również. To nie jest aparat, który może przejąć władzę. To platforma do przemówień.
Mogę nie mieć deputowanych, ale mam rację.
Tak mógłby brzmieć niewypowiedziany refren tego wywiadu. Zemmour od początku gra w innej lidze niż klasyczni politycy. Nie chce być posłem. Nie chce być ministrem. Chce być momentem politycznym — kimś, kto wywrze taką presję na system, iż on pęknie sam z siebie.
Ale czas działa przeciwko niemu. Jego wyborcy, ci, którzy głosowali w 2022, rozchodzą się. Część wraca do Le Pen, część w ogóle się wycofuje. Młodsi sympatyzują z Bardellą, starsi pozostają lojalni wobec republikańskich schematów. Brakuje masy krytycznej. A mimo to jego obecność w debacie nie słabnie. Być może właśnie dlatego, iż nikt inny nie mówi tego, co on — w taki sposób, z takim ryzykiem, z taką konsekwencją.
Jesteśmy w przededniu wielkiego przesilenia. Pytanie brzmi: kto je poprowadzi?
Tego wieczoru w studiu BFM TV Zemmour nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Ale robi wszystko, by to właśnie jego nazwisko było pierwszym, które przyjdzie widzowi do głowy, gdy Francja znów zacznie się chwiać.