
Redukcja idei do skrajności bywa najskuteczniejszym sposobem na wyjaśnienie jej istoty. Wyobraźmy sobie sytuację, w której posiadam Dżina uwięzionego w butelce, zdolnego spełnić każde moje materialne życzenie. Czy w takim przypadku miałbym jakikolwiek powód, by kraść? Oczywiście nie — ponieważ wszystkie potrzebne dobra otrzymuję bez użycia przymusu. Ten przykład pokazuje jasno: motywacja do stosowania przemocy (w tym fiskalnej) zanika, gdy dobra są dostępne w sposób łatwy, bezpieczny i pokojowy.
Podobnie działa to w skali państwowej. Istnieje taki poziom wydajności pracy i ogólnej dostępności dóbr, przy którym pobór podatków staje się nieopłacalny — nie tylko moralnie, ale czysto ekonomicznie. Pobór środków przemocą przestaje być efektywny w porównaniu z tym, co można osiągnąć przez dobrowolną współpracę i wymianę.
To podejście da się ująć bardziej konkretnie — poprzez rozszerzenie znanej krzywej Laffera, która pokazuje relację między stawką podatkową a dochodami państwa. Przy stawce 0% wpływy są zerowe. Przy stawce 100% — również, bo nikt nie będzie pracował, wiedząc, iż wszystko zostanie mu odebrane. Maksimum przypada gdzieś pośrodku — ale uwaga: ta krzywa nie zaczyna się naprawdę od 0%.
Dlaczego? Bo istnieje zjawisko kosztów poboru podatku: wynagrodzenia urzędników, infrastruktura administracyjna, błędy systemowe, policja skarbowa, koszty biznesu itd. Realnie, punkt startowy opłacalności podatków leży powyżej zera, tam gdzie wpływy z danego poziomu opodatkowania przekraczają koszty jego egzekwowania.
Przyjrzyjmy się teraz konkretom. Budżet Polski to obecnie około 850 miliardów złotych rocznie. Liczba urzędników administracji publicznej i okołobudżetowych instytucji to około 600 tysięcy osób. Jednak gdyby analogiczne usługi były świadczone przez sektor prywatny — który działa szybciej, taniej i efektywniej — ich koszt mógłby być kilkukrotnie niższy. Załóżmy konserwatywnie, iż zredukowany budżet wyniósłby 300 miliardów złotych. Wówczas, aby aparat zastępujący państwo był samowystarczalny, każdy z 600 tysięcy pracowników musiałby generować wartość dodaną rzędu około 500 tysięcy złotych rocznie.
Tymczasem przeciętny pracownik sektora prywatnego w warunkach pełnej swobody, braku fiskalnego ucisku, oraz przy dostępie do nowoczesnych technologii, mógłby generować znacznie więcej — szacunkowo nawet 400-600 tysięcy złotych rocznie. To oznacza, iż przy braku obciążeń systemowych, społeczeństwo mogłoby już dziś funkcjonować efektywniej bez państwowego przymusu.
A zatem, by przymusowe podatki miały jeszcze uzasadnienie ekonomiczne, państwowy aparat musiałby zapewniać realną wartość znacznie wyższą niż to, co można osiągnąć na wolnym rynku. Gdy poziom wydajności pracy i dobrobytu przekracza pewien krytyczny próg, dalszy pobór podatków przestaje się opłacać nie tylko społecznie, ale i ekonomicznie.
Warto w tym miejscu rozważyć jeszcze jedną możliwość: co jeśli pracę tych 600 tysięcy urzędników mogłaby wykonywać odpowiednio wyszkolona sztuczna inteligencja? Jeśli AI byłaby w stanie zarządzać dokumentacją, egzekwować przepisy i organizować usługi publiczne przy porównywalnym lub wyższym poziomie efektywności, a jednocześnie generować ten sam zysk lub lepszy rezultat netto, to nawet ludzka wydajność pracy nie musiałaby rosnąć. Wystarczyłaby automatyzacja obecnych zadań. W takim scenariuszu państwowy przymus staje się jeszcze bardziej zbędny — nie tylko z perspektywy teorii ekonomii, ale też technologicznej praktyki.
Wniosek? Państwo opłaca się tylko wtedy, gdy koszt jego utrzymania (w tym poboru podatków i biurokracji) jest niższy niż wartość usług, które zapewnia. W przeciwnym razie możliwe staje się zastąpienie jego funkcji przez dobrowolne, rynkowe mechanizmy — bardziej elastyczne, efektywne i oparte na rzeczywistej wymianie wartości, a nie przymusie. Wystarczy tylko, by współczesny "Dżin" — czy to w postaci sztucznej inteligencji, automatyzacji, czy zdecentralizowanych technologii — otworzył nam drzwi do takiego świata.
Taki świat musi nastąpić — i to wkrótce! Bo wydajność pracy rośnie systematycznie, i to wykładniczo. Każda dekada przynosi nowe narzędzia, które pozwalają robić więcej, szybciej i taniej. A skoro ludzie są coraz mniej potrzebni do zadań rutynowych, a technologia potrafi zastąpić całe struktury biurokratyczne, to istnienie kosztownego państwowego nadbudowania staje się nie tylko anachroniczne, ale i ekonomicznie nie do obrony. Rewolucja nie będzie polityczna — będzie technologiczna. Anarchokapitalizm jest nieunikniony.
Grzegorz GPS Świderski
]]>https://t.me/KanalBlogeraGPS]]>
]]>https://Twitter.com/gps65]]>